Tak to się mniej-więcej zaczęło: dwa dni przed wyjazdem dowiedziałem się przypadkiem od Tomka L. że w Serbii będzie latać Mig-21 i Стрижи (Strizhi, a po polsku po prostu niepozornie „Jerzyki”).
Strizhi to nie lada gratka – rzadko opuszczają matkę Rosję, a ze zdjęć w sieci widać że jest na co popatrzeć. Mig-21 to z kolei latający zabytek i niewiele ich pozostało w stanie lotnym.
Szybka dyskusja:
D: Kuba, chcesz zobaczyć Mig-21 w locie? Tylko ostrzegam że to będzie niezły survival.
K: Chcę.
D: Będziemy spać w aucie dwa dni…
K: Jedziemy!
No i pojechaliśmy – jak to zawsze w naszym przypadku bywa – wyjazdy na wariackich papierach są najlepsze :-D
Plan był jasny – w sobotę 'po drodze’ jedziemy na Słowację do miejscowości Sliač, zaliczamy SIAF i zaraz po pokazach jedziemy na południe do Batajnicy w Serbii na obchody 100 lecia serbskiego lotnictwa. Powrót podobnie – od razu po pokazach w drogę w kierunku domu – jak survival to survival, wszak w poniedziałek zaczyna się rok szkolny :-)
W sobotę wyjechaliśmy z domu przed świtem żeby przywitać się z lotniskiem razem w pierwszymi napaleńcami. Plan udało się zrealizować i zajęliśmy miejsca niedaleko pasa (czyt: wisimy na barierkach :-)
Pogoda nie rozpieszczała – zimno i mokro, ale dzięki temu można było obejrzeć kilka ładnych kondensacji :)
Pokazy jak zwykle u naszych południowych sąsiadów na najwyższym poziomie.
Niestety po raz kolejny sprawdza się że nasze unikatowe samoloty można zobaczyć tylko za granicą, pomimo tego że są zawsze świetną ozdobą każdych pokazów lotniczych.
Stałym punktem pokazów na Słowacji i w Czechach są inscenizacje z II WŚ – bardzo realistyczne :-)
No ale zaraz, zaraz, to przecież dopiero połowa atrakcji :-)
Zaraz po pokazach ruszamy w dalszą drogę – przecinamy pozostałą część Słowacji i wjeżdżamy na Węgry, tutaj już są świetne autostrady i udaje nam się dojechać gdzieś między Budapeszt a Kecskemét. Zatrzymujemy się na dużym parkingu i idziemy spać. Pobudka kilka minut przed 5 rano i ruszamy dalej w trasę.
Dojeżdżamy do granicy z Serbią – tu była spora niepewność – w piątek przed wyjazdem podczas gorączkowych poszukiwań udało się znaleźć tylko TEN dokument który potwierdzał że bez paszportów powinno nam się udać wjechać i wyjechać z Serbii.
Udało się :-) Co prawda w przeciwną stronę po stronie serbskiej stał wielokilometrowy korek, ale niezrażeni ruszyliśmy w dalszą drogę. Autostrada kiepska ale przynajmniej jest (tu piję do Polski i Słowacji…). Największy problem psychologiczny miałem z tym że Serbowie piszą cyrylicą, a je nie znam jej ani w ząb. Dopiero na miejscu okazało się że to taki czeski, tylko litery koślawe :-)
Po kolejnych 2h dojeżdżamy do celu. No prawie… Cała Batajnica jest zakorkowana, policjanci uparcie kierują nas w przeciwną stronę niż chcielibyśmy podjechać a GPS pokazuje że do bazy wojskowej jest ponad 5km.
Pełny plecak, dwa krzesła i UPAŁ – przeskok z wczorajszych 12 st.C. w Sliač na 34 st.C w cieniu w Batajnicy to trochę dużo jak dla mnie, ale trudno, czego się nie robi dla hobby :)
Już po 1h20m marszu dochodzimy lekko zmordowani do bazy – w sam raz na początek pokazów (jeździły autobusy, ale do jednego wsiadało ze 200osób – takiego krótkiego :->).
Pomijając kilka turbo-śmigłowych drobiazgów zaczęło się piękną prezentacją – tutaj dziadek Mig21 i 3 wnuków :)
Flarom nie było końca :-)
Warto przejechać dowolną ilość km żeby zobaczyć co włoski pilot demo wyrabia z Typhoonem.
I w końcu doczekaliśmy się, Strizhi!
Po ŚWIETNYM pokazie Strizhi, przyszedł czas na kolejną gwiazdę – stary ale jary Mig21 :-)
Pokaz był bardzo dynamiczny, niezapomniane chwile :-)
Wszystko co ciekawe skończyło latać po 15’tej, więc czas do domu. Czekał nas jeszcze ponad godzinny spacer w upalnym słońcu 'południa’ ;) W drodze powrotnej żeby nie było za lekko kupiliśmy dużego arbuza, kilka nektarynek i ledwie doczołgaliśmy się do auta :-) [te owoce które kupujemy w Polsce to oni chyba wyrzucają na śmietnik – nigdy nie jedliśmy tak pysznych owoców]
Droga powrotna nie poszła tak gładko – staliśmy ponad 3h na granicy Serbsko-Węgierskiej – powroty z wakacji zablokowały całe przejście graniczne. Mimo to udało się jeszcze przed snem dojechać prawie do Budapesztu.
Kilka godzin snu i dalej w drogę, dalej już bez opóźnień, nie licząc gęstej jak zupa mgły na północy Słowacji.
W momencie kiedy zaczynało się rozpoczęcie roku… minęliśmy granicę Słowacko-Polską – może za rok się uda zdążyć :)
Do zobaczenia!